Błoto, piękna trasa skąpana we mgle i satysfakcja na mecie
Zawody
Co roku pod koniec sierpnia oczy zainteresowanych biegami górskimi zwrócone są ku Chamonix, gdzie organizowana jest jedna z najbardziej prestiżowych imprez na świecie – Ultra-Trail du Mont-Blanc. Tymczasem kilka dni wcześniej, zaledwie 70km dalej na zachód – w La Clusaz, od 30 lat odbywa się bieg Trail Le Belier, w którym wzięliśmy udział.
Dwutygodniowe wakacje. Te dwa słowa brzmiały trochę jak żart, trochę jak spełnienie marzeń, które przez kilka lat skutecznie zagłuszałam. Odkąd zaczęłam pracować, a było to na pierwszym roku studiów, nie byłam na prawdziwych wakacjach. Mam to szczęście, że robię to, co lubię – pracę łączę z pasją, dlatego przez lata nie widziałam w tym problemu. Nadal nie widzę, ale po intensywnym jesienno-zimowym sezonie CITY TRAIL, kolejne miesiące przyniosły… jeszcze więcej pracy. Skutek to po prostu zmęczenie i co za tym idzie mniejsza wydajność w pracy, a na pewno mniejsza kreatywność. Nie było żadnych wątpliwości – w tym roku wreszcie musimy odpocząć.
Biegniemy "Barana"!
Jak odpocząć to koniecznie w górach i biegając. Ileż to razy słyszałam od osób niebiegających: „Co to za odpoczynek, skoro ciągle biegasz i się męczysz”. Może z perspektywy osoby, która jest ze sportem na bakier tak to wygląda, ale biegaczom – raczej nie trzeba tłumaczyć jak to się dzieje, że każdy (albo niemal każdy) wyjazd traktujemy jako świetną okazję do biegania i dzięki niemu poznania nowych miejsc i nacieszenia oczu pięknymi widokami. Szybko ustaliliśmy też, że chcemy wystartować w górskich zawodach. Najważniejszym kryterium był termin. Kolejnym – miejsce – Europa, gdzieś gdzie można pojechać samochodem, bo nasz wyjazd miał mieć charakter kempingowy, zatem o samolocie nie było mowy. Trafiłam na Trail Le Belier, co w wolnym tłumaczeniu oznacza Bieg Barana. To impreza odbywająca się we francuskich Alpach – w okolicy Annecy i około 70km od popularnego Chamonix. Dystanse – idealne! Dla mnie 27km, dla Piotrka – 42. Było też kilka innych, w tym sztafety. Całość tworzyła całkiem sporą – gromadzącą ponad 3000 zawodników, trzydniową imprezę.
Niespodziewanie piękna trasa
Pojechaliśmy tylko we dwoje niemal dwa tygodnie przed zawodami. Pierwszy tydzień miał być okazją do obejrzenia okolicy, poznania tras i potrenowania na dużych wysokościach. Ponieważ nasze trasy pokrywały się tylko w małym stopniu, postanowiliśmy zrobić rekonesans oddzielnie. Podzieliliśmy go na dwa dni. Wcześniej ustaliliśmy też, że wychodzimy w góry co drugi dzień, tak by każdą biegową wycieczkę w górach przeplatać płaskim (w miarę możliwości) treningiem. A to dlatego, że i ja, i Piotrek mamy jeszcze w tym sezonie w planie szybkie bieganie „na ulicy”, nie można się więc „zamulić” górskimi kilometrami.
Wracając do rekonesansu, okazał się on strzałem w dziesiątkę! Samotne bieganie po górach daje fantastyczną możliwość wyłączenia myślenia. Ot idziesz, biegniesz, patrzysz na piękny i ciągle zmieniający się krajobraz. Trochę jesz i pijesz. Męczysz się, ale celebrujesz każdą chwilę. Czasami zrobisz zdjęcie, ale przede wszystkim oglądasz i chcesz zapamiętać jak najwięcej obrazków. Nie wiem, czy tak to wyglądało też u Piotrka, ale ja podczas dwóch dni samotnego biegania w zupełnie nieznanym i pięknym terenie naprawdę odpoczęłam! Co mnie bardzo zaskoczyło – wystarczyło wejść na wysokość 1500m, by nacieszyć oczy zapierającymi dech widokami.
Mój rekonesans był bardzo spokojny, pierwszego dnia nie czułam zbytnio mocy, nawet trochę się tym zmartwiłam. Następnego dnia zrobiliśmy jednak klasyczny bieg ciągły w drugim zakresie, w upale, na nie do końca płaskiej pętli, który pokazał że z formą wszystko jest OK. Sprawdzając drugą część trasy czułam się już znacznie lepiej, ale nie narzucałam sobie wymagającego tempa. Chciałam zobaczyć jak najwięcej, bo wiedziałam że na zawodach chcąc się ścigać za wiele nie pooglądam.
Rekonesans zajął mi łącznie około trzech godzin i piętnastu minut, z czego końcowy fragment pobiegłam inaczej niż prowadziła trasa, bo się trochę zgubiłam. Nadłożyłam pewnie kilkanaście minut. Oczywiście robiłam sporo przerw, zatem czas jaki spędziłam na trasie podczas rekonesansu był łącznie z pauzami znacznie dłuższy.
Znając trasę założyłam sobie że na zawodach na pewno chcę złamać 3 godziny, może zakręcić się w okolicy 2:45, co powinno dać miejsce w pierwszej ósemce, ale tak naprawdę ciężko było powiedzieć z kim przyjdzie mi rywalizować. Cały czas zresztą mam poczucie, że w górach jestem nowicjuszem, więc każdy bieg jest dla mnie po prostu frajdą i okazją do sprawdzenia głowy. Powoli przełamuję się i coraz więcej odcinków prowadzących pod górę pokonuję biegiem, ale nie ma co ukrywać – przede mną jeszcze dużo pracy. Myślę, że to w dużej mierze kwestia nastawienia. Kiedy biegniesz pod górę i z każdym krokiem mięśnie palą coraz mocniej, musisz walczyć ze sobą. Powtarzać sobie: „ Jeszcze chwilę wytrzymam, tam do tego drzewa i przejdę do marszu”. Staram się też systematycznie skracać „chodzone” fragmenty. Kiedyś wydawało mi się, że jak już przestaję biec, to idę do końca podbiegu, dopiero jak będzie wypłaszczenie, albo zbieg, znów zacznę biec. Taka taktyka to zazwyczaj spore straty, więc teraz staram się chodzić tylko na mocnych podejściach, a wszelkie podbiegi pokonuję biegiem lub marszobiegiem – kiedy czuję, że jest już naprawdę ciężko, zaczynam iść, ale od razu planuję, że np. po 100m biegnę dalej. Dzięki temu w tym sezonie pobiegłam kilka razy dystanse ponad 20-kilometrowe w tempie około 6:00/km (oczywiście mowa o biegach górskich).
Deszcz, nie deszcz – biegać trzeba!
Mój bieg zaplanowany był na sobotę, Piotrka – na niedzielę. Oznaczało to, że będziemy mogli sobie nawzajem kibicować. Start o 9:00, można się zatem wyspać. Wstałam przed 7. Po kilku krokach w kierunku łazienki zobaczyłam wschodzące słońce, a raczej jego promienie zza góry, którą byliśmy otoczeni na kempingu. Uśmiechnęłam się. „To będzie dobry dzień” – pomyślałam. Już nawet byłam skłonna uwierzyć, że prognoza, która mówiła o deszczu się nie sprawdzi. Niestety sprawdziła się. Już w drodze na start (musieliśmy dojechać około 20km), zaczęło kropić, a zanim wyszłam na rozgrzewkę całkiem solidnie się rozpadało. Ciemne chmury wisiały nad La Clusaz nie wróżąc szybkiej poprawy pogody, zatem nie było innego wyjścia jak nastawić się na deszczowe bieganie. Nie zmieniłam założeń, nie zmieniłam stroju, buty miałam dobre na błotniste ścieżki. Awaryjnie wzięłam aż litr wody (do czego namawiał mnie Piotrek). Do tego dwa żele (jedyne, jakich używam – Etixx o smaku coli) i kilka żelków.
Ustawiłam się mniej więcej w piątym rzędzie, wiedząc, że niedługo po starcie czeka nas jedno z dwóch największych podejść, gdzie ścieżka jest jednoosobowa. Start zlokalizowany był niemal w samym centrum miasteczka. Pierwszy kilometr pokonaliśmy biegnąc asfaltem, który mniej więcej po 500m zaczął piąć się coraz mocniej w górę, a następnie zamienił się w leśną, pełną korzeni ścieżkę. Biegłam mniej więcej 1,5km, w międzyczasie wyprzedzając dwie, czy trzy dziewczyny, ale cały czas myśląc o tym, że to dopiero początek, więc zero ściągania. Dalej zrobiło się na tyle stromo, że nikt już nie biegł. Szliśmy serpentyną w górę, a deszcz padał coraz mocniej. Czułam się dobrze. Zdecydowanie lepiej niż podczas rekonesansu, kiedy to podejście wydawało mi się koszmarnie ciężkie. „Wspinaczka” zakończyła się, kiedy zegarek pokazał 3,5km. Poczułam lekki ból brzucha, ale postanowiłam się nim nie przejmować. Byłam już cała mokra, co chwilę wycierałam oczy żeby coś widzieć (nie lubię biegać w czapce, więc nie miałam nic na głowie). Kolejne 5km to całkiem przyjemne bieganie – płasko, z góry, lekko pod górę. Na płaskich odcinkach nadrabiałam, wyprzedzając innych zawodników. Mniej więcej w okolicy 6km wyprzedziłam dziewczynę, która była przede mną. Spotkałyśmy się jeszcze kilka kilometrów dalej, kiedy dogoniła mnie na podbiegu, jednak nie zdołała mnie wyprzedzić.
Niebo w kolorze „brudnego łacha”
Na ósmym kilometrze pierwszy raz spotkałam Piotrka. Podczas rekonesansu miejsce, w które przyjechał było naprawdę urocze – niewielkie jezioro otoczone górami, mnóstwo ludzi korzystających z licznych atrakcji. Tym razem nie było za wiele widać. Piotrek przebiegł ze mną kawałek, zrobił mi kilka zdjęć i zabrał jeden półlitrowy softflask, bo już wiedziałam, że na pewno nie potrzebuję tyle wody. Było mi zimno, piłam niewiele. Opowiedziałam szybko jak wyglądał pierwszy fragment trasy, dodając że czuję się dobrze. Bo tak w rzeczywistości było. Biegłam swoim tempem, nic mi nie dokuczało. No może tylko te ciemne chmury i brudne niebo, jak w przytoczonym fragmencie wiersza Leopolda Staffa:
„Deszcz leje. Niebo leniwe
Kolor brudnego ma łacha,
Światło jest w oknie nieżywe,
Twarde i zimne jak blacha”.
Cały piękny krajobraz schował się gdzieś pod mgłą, słońce nawet na chwilę nie dało rady przebić się ze swoimi promieniami.
Po godzinie miałam już nieco ponad 10km w nogach. Zaczął się długi podbieg, chwilami na tyle stromy, że przechodziłam do marszu, ale tylko na moment. Zjadłam pierwszy żel, choć wcale nie czułam głodu, co chwilę kogoś wyprzedzałam, ale też kilku biegaczy wyprzedziło mnie. Nie przestawało padać. Wiedziałam co mnie czeka dalej. Najpierw kolejny (trzeci już!) punkt odżywczy, a na 12 km zaczynał się asfaltowy zbieg. Z punktów odżywczych niemal nie korzystałam. Choć obsługa zachęcała do spróbowania napoju „Energy”, dwa razy wzięłam tylko po łyku wody i biegłam dalej. Do 18 km trasa była całkiem łatwa, chociaż nie brakowało ciekawszych fragmentów. Był wąski, kręty i śliski zbieg. Była ścieżka, którą zapamiętałam jako pełną krowich kup, tymczasem w dniu zawodów zamieniła się w jedno wielkie błoto. Kiedy z niej zbiegłam moje buty zostały wyposażone w drugą, grubą „błotną podeszwę” i ważyły co najmniej 3 razy tyle co zwykle (wolę myśleć, że to było tylko błoto ;)). Zatrzymałam się przy pierwszym wystającym kamieniu i szybko pozbyłam się dodatkowego balastu. Na tej pełnej atrakcji ścieżce drugi raz spotkałam się z Piotrkiem, zamieniliśmy kilka zdań, znów próbował zrobić jakieś zdjęcia, ale ciągle nie było nic widać. Mgła wisiała nad naszymi głowami, skutecznie pozbawiając nas możliwości podziwiania pięknej okolicy.
Biegłam nadal luźno, przygotowana na ostatnie podejście. Miało 2,5km i prowadziło w kierunku schroniska na wysokości 1630m. Do pokonania było 300m w górę. To tutaj okazało się, że moja taktyka marszobiegów jest całkiem skuteczna. Zostawiałam za plecami kilku panów, z którymi mijałam się od dłuższego czasu, a na ostatnich kilkuset metrach wyprzedziłam zawodnika, który cały czas biegł. Będąc na górze poczułam, że jest bardzo zimno! Nie zatrzymując się nawet na sekundę przy ostatnim punkcie odżywczym, pognałam w dół czym prędzej. Do mety było około 5 km. Początek zbiegu prowadził przyjemną, szeroką, szutrową ścieżką (jak ja mogłam na nią nie trafić podczas rekonesansu?!). Tutaj po raz pierwszy znalazłam się zupełnie sama. Nie widziałam nikogo przed sobą, nie czułam też nikogo na plecach. Widziałam jednak oznaczenia, co dawało mi pewność, że jestem na trasie biegu. Wiedziałam, że czeka mnie bardzo techniczny, a w deszczu jeszcze bardziej niebezpieczny zbieg prowadzący do miasteczka.
Pogawędka, meta i zaskakująco dobre samopoczucie
Ostatni leśny fragment to wąska ścieżka, pełna wystających kamieni i korzeni, do tego co chwilę zakręcająca i wybijająca z rytmu. Chwilę przed zbiegiem dogoniłam jednego zawodnika. Zagadał do mnie po francusku, powiedziałam że chętnie pogadam, ale po angielsku. Nie zniechęcił się i całkiem niezłym angielskim (co w rejonie, w którym byliśmy jest naprawdę rzadkością) zaczął pytać skąd jestem, jakie mam doświadczenie w górach itd. Nasza pogawędka trwała około siedmiu minut – tyle czasu zajęło nam pokonanie tego fragmentu. Gdybym musiała tutaj walczyć z jakąś dziewczyną nie byłoby mi do śmiechu. Nie czułam się tam pewnie. Cieszyłam się, że moja przewaga nad kolejną biegaczką jest na tyle duża, że mogę sobie pozwolić na spokojne tempo i rozmowę. Mój rozmówca kilka razy się poślizgnął, utwierdzając mnie w przekonaniu, że nie chcę go wyprzedzać. Za jego plecami dobiegłam do asfaltu, gdzie mogłam się jeszcze rozpędzić. Ostatnie 500m pokonałam w tempie około 4:00/km z dużym luzem i ciesząc się z dobrego biegu. Wbiegłam na metę w czasie 2:40:07, zegarek pokazał 26,5km, a ja czułam że mogłabym biec jeszcze dalej. „Nie zmęczyłam się. Chyba mogę spróbować zmierzyć się już z dłuższymi biegami” – powiedziałam do Piotrka, który zakapturzony i zmoknięty czekał na mnie.
Zwyciężczyni – Celine Lafaye - dotarła na metę w kosmicznym czasie 2:16:53! Kolejna biegaczka miała aż 13 minut straty. W rywalizacji mężczyzn najlepszym był Emmanuel Meyssat – 1:57:24.
Piąte miejsce było maksimum co mogłam osiągnąć, bo do kolejnej dziewczyny straciłam blisko 8 minut. Pewnie kilka minut byłabym w stanie „urwać” chociażby na ostatnim zbiegu, ale nie to było najważniejsze. Zresztą po kilku minutach przyszło i pewne zmęczenie, które świadczy o tym, że bieg nie był taką bułką z masłem jak mi się początkowo wydawało.
Na mecie dostałam butelkę wody, ale nie było medali. Podobnie jak przed rokiem podczas zawodów we włoskiej Padoli. Widać za granicą pamiątkowe krążki nie są standardem.
Ciekawostką był posiłek regeneracyjny. Całość - tzn. jabłko, kiełbasa, pieczywo i dość ciekawie wyglądająca żółta papka były serwowane na plastikowej tacy - podzielonej na kilka części. Do tego każdy mógł posmakować regionalnego... wina.
Dekoracja i mały zawód
Na scenę zaproszono po pięć najlepszych zawodniczek i zawodników w rywalizacji OPEN oraz po trzy osoby w kategoriach wiekowych. Cieszyłam się na myśl o pamiątkowej, drewnianej statuetce (były już ustawione na stoliku przy scenie), tymczasem okazało się, że mi się nie należy. Statuetki były tylko dla pierwszych trójek. Nie startuję dla nagród. Zazwyczaj wszystko rozdaję. Ale pamiątkowe statuetki to co innego. Wróciłam z Francji z zupełnie pustymi rękami. Bez medalu i bez wywalczonej statuetki, co było małym zawodem.
Tak, czy siak impreza jest godna polecenia i planując kolejne wakacje w Alpach, warto mieć ją na uwadze. Strona zawodów: Trail Le Belier.