Rzeźniczek 2016: zabrakło 200 metrów do szczęścia

Rzeźniczek 2016: zabrakło 200 metrów do szczęścia

Zawody

Justyna Grzywaczewska

Bieg Rzeźnika to impreza-legenda. Nie trzeba biegać w górach, ba – nie trzeba w ogóle biegać, by o niej wiedzieć! Od 2012 roku przy okazji Rzeźnika organizowany jest Rzeźniczek – bieg na 27km, dla tych co dopiero smakują biegania w górach. Albo dla tych, co wolą krócej, ale szybciej. Od 2015 roku impreza składa się z dodatkowych biegów – Rzeźnika Ultra (140km) i Rzeźnika na Raty (rywalizacja na trasie Rzeźnika jest tutaj podzielona na 3 dni). Tegoroczna edycja była moją trzecią. W pierwszej kibicowałam Piotrkowi, który startował w Rzeźniczku, a o bieganiu w górach wiedziałam tyle co kot o anatomii. W drugiej również kibicowałam Piotrkowi, który tym razem biegł na głównym dystansie, a sama wystartowałam w Rzeźniczku i zaliczyłam jeden z najgorszych startów w życiu. I wtedy postanowiłam: "Za rok muszę wyrównać rachunki z tą trasą".

Po kilku miesiącach, kiedy emocje już opadły, pomyślałam, że wcale tak bardzo mi nie zależy na Rzeźniczku. Zdecydowaliśmy z Piotrkiem, że wystartujemy w Biegu Rzeźnika na Raty. Mamy na koncie ściganie w górskiej etapówce. Bardzo nam przypadła do gustu taka „zabawa”. Niestety okazało się, że nie jesteśmy w stanie zdążyć na start biegu „na raty”, bo dzień przed organizujemy naszą największą imprezę w roku – Bieg Lwa w Tarnowie Podgórnym pod Poznaniem. I tak trzeba było zmienić plany. Piotrek wpadł na pomysł startu w Rzeźniku w parze z Kubą Wolskim – naszym dobrym znajomym z miesięcznika Bieganie. Ja musiałam wrócić do startu w Rzeźniczku.

Nie tylko zawody

Odkąd jeżdżę na Bieg Rzeźnika robimy relację "Live" na www.citytrail.pl z trasy głównej rywalizacji. Startujemy wraz z biegaczami – o 3 nad ranem w Komańczy i przemieszczamy się autem tam, gdzie to możliwe, aby relacjonować przebieg zawodów. Od początku bardzo mi się spodobał ten pomysł, a biorąc pod uwagę liczbę wejść na naszą stronę, wydaje się, że nie tylko mi. Ponieważ Piotrek sam brał udział w tegorocznej i poprzedniej edycji – za kierownicą siedział Jacek – brat Piotrka.

Nie wchodząc w szczegóły realizacji tego pomysłu, napiszę tylko, że taka kilkugodzinna relacja zaczynająca się w środku nocy, połączona z kibicowaniem, jest męcząca. Na tyle, że po zakończeniu jedyne, o czym się myśli to zjedzenie czegoś i położenie do łóżka. Biorąc pod uwagę, że Bieg Rzeźnika organizowany jest w przededniu Rzeźniczka - nie mogłam liczyć na relaks i odpoczynek przed startem. Coś za coś – nie jesteśmy zawodowcami, cykl CITY TRAIL to nasze „dziecko” i staramy się przez cały rok robić coś ciekawego w ramach tego projektu.

Pech trzynastej edycji

- Bierzesz dowód? – zapytałam tuż przed wyjściem na start Rzeźnika.

- Nie, po co? – odpowiedział Piotrek.

- Weź w razie czego.

Tegoroczna edycja Biegu Rzeźnika była już trzynastą. Nie jestem przesądna, ale tym razem coś w symbolice trzynastki jest. A przytoczony dialog również wpisuje się w całą historię.

Start Piotrka i Kuby był niewiadomą. Piotrek solidnie przepracował całą zimę. W marcu poprawił rekord życiowy na 10km, a w kwietniu - w maratonie (doprowadził życiówkę do 2:36). Potem miał problem z kolanem, ale jak pokazał sprawdzian formy na 10000m tydzień przed Rzeźnikiem – nie stracił przez tą kontuzję wiele z wiosennej dyspozycji. Kuba wywodzi się z rajdów przygodowych. Nie ukrywa, że obowiązki zawodowe skutecznie utrudniają mu regularne bieganie, ale za to dużo jeździ rowerem. Byłam bardzo ciekawa, co z tego połączenia wyjdzie na trasie Rzeźnika. Rywale byli nie byle jacy – faworytami byli Piotrek Hercog i Miłosz Szcześniewski – obaj z wieloma sukcesami w biegach górskich. Obaj nastawieni na rekord trasy i solidnie do startu w Bieszczadach trenujący. Ich plany pokrzyżował Bieszczadzki Park Narodowy, który zabronił poprowadzenia trasy zawodów przez swój teren – połoniny Wetlińską i Caryńską, co oznaczało, że trasę trzeba zmienić i rekordu „starej” trasy nie będzie. Chłopaki nie stracili zapału – nadal mówili o tym, że chcą wygrać.

Tacy rywale byli dla Piotrka i Kuby bardzo dobrym motywatorem. Choć pewnie zdawali sobie sprawę, że zwycięstwo z nimi może być niemożliwe (a przynajmniej bardzo trudne), zakładali bieg na 100% możliwości. Niestety zawody skończyły się bardzo szybko. Od startu Piotrek miał problem z brzuchem. Ból nasilił się, kiedy wziął pierwszy magnez (miał zapobiec skurczom w dalszej części trasy). Brak koncentracji spowodowany dyskomfortem żołądka był jedną z przyczyn wywrotki jeszcze przed pierwszym punktem pomiaru czasu, który był zlokalizowany na 17km trasy. Jak to podczas zawodów bywa, Piotrek wstał i pobiegł dalej. Na punkcie byli 2,5 minuty za pociągiem Hercog-Szcześniewski. Kuba ledwo zauważył całą sytuację. Jak się okazało kilka kilometrów dalej, kolano Piotrka było w kiepskim stanie. Mocno krwawiło, a kilkucentymetrowa rana była na tyle głęboka, że wymagała zszycia. Na kilka kilometrów przed pierwszym przepakiem (w Cisnej, na 32km trasy) brzuch Piotrka totalnie odmówił współpracy. Piotrek nie był w stanie biec. Chłopaki podjęli decyzję o zejściu z trasy. Na tym odcinku kilka razy rozmawiałam z Piotrkiem przez telefon, słyszałam jak mówi przez zęby, próbując ukryć ból. Ból brzucha, bo kolano mimo że wyglądało źle - nie bolało.

Zapowiedziałam ratownikom, że będą mieli do opatrzenia ranę po upadku. Około godz. 7 chłopaki doszli do Cisnej, medycy szybko zajęli się nogą Piotrka. Polecili też pojechać do najbliższego szpitala w Lesku, by tam zszyć ranę. Tak też zrobiliśmy. Zakończyliśmy naszą relację na 32km i kilka kolejnych godzin spędziliśmy na SOR-ze. Piotrek miał ze sobą dowód, tylko dlatego, że poprosiłam przed wyjściem na start by go zabrał…

Brzuch przestał boleć, kolano zszyte. Wróciliśmy do domku w Bukowcu, gdzie się zatrzymaliśmy na czas imprezy, zjedliśmy obiad i poszliśmy spać. Mimo, że była dopiero 13, dla nas ten dzień był już bardzo długi i męczący.

Skupić się na sobie

Ten nieco przydługi wstęp do mojej relacji z trasy Rzeźniczka jest zamierzony. Takie sytuacje nie są łatwe, a na pewno nie pomagają w skupieniu się na „robocie”. Straciłam zapał. Byłam zmęczona i zmartwiona. „Nie wiem, czy biec” – powtórzyłam kilka razy zanim udaliśmy się do biura zawodów po pakiety startowe (oprócz mnie w Rzeźniczku startował także Jacek, Ola i Wojtek z naszej ekipy organizacyjnej CITY TRAIL i Michał – nasz znajomy). „Nie ma mowy! Musisz pobiec” – krótko odpowiedział Piotrek. Nie miałam wyjścia.

Postanowiłam podejść do tego startu zupełnie na luzie, bez nerwów. Nawet kilkukrotne zmiany godziny startu i wydłużenie trasy o 1,5km nie wytrąciły mnie z równowagi. Ten bieg miał być dla mnie przyjemnością. Biegnę swoje, co z tego wyjdzie - zobaczymy. 

Od pierwszych kilometrów biegło mi się bardzo dobrze. Jedyną kobietą, jaką miałam przed sobą była znana i bardzo mocna biegaczka górska – Ewa Majer. Pierwsze trzy kilometry, które prowadziły drogą asfaltową i szutrową pokonałam w tempie 4:30/km, co biorąc pod uwagę dystans i profil trasy było dość żwawym tempem. Kiedy wbiegliśmy do lasu przez chwilę zrobiło się ciasno. Błoto i ścieżka szeroka zaledwie na kilkadziesiąt centymetrów utrudniała wyprzedzanie, ale ponieważ tempo zaczęło spadać, musiałam minąć kilku biegaczy. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że tuż przede mną jest Ewa. Zaskoczona biegłam swoim tempem, na krótkie chwile, gdy pojawiały się mocniejsze podbiegi, przechodziłam do szybkiego marszu. Na zegarku pojawił się piąty kilometr, a ja na jednym z podbiegów dogoniłam utytułowaną Ewę Majer. Ponieważ nie lubię wybijać się z rytmu na biegach górskich, a Ewa poruszała się dość wolno, wyprzedziłam ją. Nie będę ukrywać – przeszło mi przez myśl, że byłoby to wielką niespodzianką i moim ogromnym sukcesem, gdybym w zasadzie bez żadnego przygotowania do biegów górskich, stoczyła walkę z wielką Ewą Majer, która jest postrachem nie tylko kobiet, ale również mężczyzn na wielu imprezach. Na pewno trzeba podkreślić, że Ewa specjalizuje się w biegach ultra, więc 28km to zupełnie nie jej dystans. Ale też nie mój. Moje doświadczenie w górach jest w zasadzie zerowe w porównaniu z doświadczeniem Ewy. I to właśnie można było zobaczyć na trasie. Nie minęło więcej niż kilka minut i Ewa mnie „doszła”, wyprzedziła i z każdym kilometrem się oddalała. Nie zmartwiło mnie to za bardzo, bo przed startem nawet do głowy mi nie przyszło, że będę rywalizować z Ewą. Dalej robiłam swoje, noga „podawała”.

Samotny bieg

Zaskoczenie nr 2 to samotność. Znaczną część trasy pokonałam w samotności. Bywały chwile, kiedy nie widziałam zupełnie nikogo ani przed sobą, ani za sobą. Trochę to dziwne i sprawiło, że nie czułam się jak na zawodach. Dopiero kiedy doganiał mnie jakiś zawodnik (albo ja doganiałam kogoś), budziłam się i przypominałam, że trzeba się ścigać. Czułam się mocna i kiedy zbiegałam na punkt odżywczy (16km) byłam niemal pewna miejsca na podium.

Na punkcie czekał na mnie Piotrek z butelką wody. Miałam ze sobą jedynie 250-mililitrowego softflaska Salomona, który był już w tym momencie pusty. Co prawda nie było takiego upału jak przed rokiem, ale było dość ciepło, więc woda była niezbędna. Piotrek szybko uzupełnił mi wodę, nie zamieniliśmy nawet jednego zdania i niesiona dopingiem kibiców ruszyłam w górę – zaczęło się najmocniejsze podejście pod Okrąglik. Nogi stały się ciężkie i każdy krok był dużym wysiłkiem. Kątem oka zauważyłam, że tuż za mną jest biegaczka. Szłam dalej na tyle mocno, na ile mogłam, ale czułam, że jest tylko kwestą czasu aż nieznajoma zawodniczka mnie dogoni. Szczególnie, że podejście pod Okrąglik to około 3 kilometry, na których trzeba wspiąć się 300m w górę, a moje bieganie w górach ograniczyło się w tym roku to dwóch startów – w styczniu w Zimowym Półmaratonie Gór Stołowych i w kwietniu w Szczawnicy, gdzie biegłam 20km.

Minął mnie nieznajomy zawodnik, informując że dziewczyna za mną jest blisko i że to zwyciężczyni poprzedniej edycji. Mniej więcej 500m przed szczytem spotkałam schodzących z góry organizatorów i jednocześnie znajomych biegaczy – Jacka Gardenera i Sylwię Bondarę. Oni też uprzedzili, że „mam na plecach dziewczynę” i dodali, żebym po wejściu na górę przycisnęła. Plan idealny, ale Kasia – bo tak miała na imię zawodniczka – była zwyczajnie lepsza. Mijając mnie powiedziała: „Ależ ty mocna dziewczyno!” i poszła dalej. Rozumiem, gdyby powiedziała to kiedy to ja bym ją wyprzedzała, ale w sytuacji odwrotnej trochę to było zabawne. Aczkolwiek miłe.

Miało być już z górki, ale nie było

Po wejściu na Okrąglik miałam za sobą około 19 km. Do mety pozostało minimum 9 (po wydłużeniu trasy nie byłam pewna). Byłam już zmęczona i pamiętałam, że przede mną jeszcze trochę wędrówki w górę, ale nie pamiętałam, że podejść będzie jeszcze kilka. Duże Jasło, Szczawnik i Małe Jasło – wcale nie były łatwe. Był to najładniejszy fragment trasy. Odkryty, dawał możliwość nacieszenia oka widokami. Mówię to z pamięci, bo byłam tam dwa lata temu treningowo i wtedy się napatrzyłam. Tym razem nie widziałam w zasadzie nic. Na tym odcinku było też kilka grup kibiców, dodawali otuchy, głośno dopingowali. Mijały kolejne kilometry, coraz intensywniej myślałam o tym, jak daleko jeszcze do mety. Końcówka Rzeźniczka to mocny zbieg. Tuż przed nim – na 25km trasy nagle zobaczyłam za sobą dziewczynę. Byłam podobnie zaskoczona, jak wtedy gdy dogoniłam Ewę Majer. Pomyślałam, że trzeba się zebrać, nie myśleć o tym że coś uwiera w stopę, że coraz bardziej chce się pić, a softflask już niemal pusty. Z drugiej strony przypomniałam sobie o upadku Piotrka. Zaczął się zbieg, na którym było też kilku turystów. Prowadziłam, więc to ja musiałam wziąć na siebie uprzedzanie spacerujących o naszej obecności. Zawodniczka biegła bardzo blisko mnie. Nie odpuszczała. Kiedy ścieżka stała się szersza zrównała się ze mną. Widziałam, że dostała wiatru w żagle, a ja zaczynam już bardzo ciężko oddychać, wręcz pojękiwać z wysiłku.

Biegłyśmy cały czas w dół, choć nie było już tak stromo. Zerknęłam na zegarek. Wskazywał tempo 3:40/km. Szybko! Pojawiło się błoto. Z naprzeciwka szedł Marcin Rosłoń – znajomy, z którym współpracujemy w ramach naszego nowego projektu – dwumiesięcznika TRAIL. „Dawaj Justa! Jeszcze jakieś 600m” – usłyszałam, choć jak kończył mówić, byłyśmy już kilkanaście metrów od niego. „Dobra, dam radę!” – pomyślałam. Na drodze jeszcze jeden zawodnik. Jest strumyk, trzeba go przeskoczyć. Widzę, że biegacz przede mną niezbyt żwawo się porusza, więc krzyczę, by uważał. Biegnę dalej, nadal prowadzę. Jeszcze tylko jedna mała górka, dosłownie cztery kroki pod górę i… Tutaj skończyła się moja moc. Dziewczyna minęła mnie, pobiegła niesiona zapachem mety, która była zaledwie 200m dalej. Tłumy ludzi, jest bardzo głośno. Wśród nich stoi Piotrek, ale nie widzę ani jego, ani nikogo innego. Na ostatniej prostej widzę natomiast zegar i czas – 2:56. Wpadam na metę kilkanaście sekund za moją przeciwniczką. Gratuluję. Dalej mijam dziewczynę, która wyprzedziła mnie na podejściu pod Okrąglik, ściskam jej dłoń i szukam miejsca, by usiąść. Boli w zasadzie wszystko, ale jak ja kocham ten ból! Jest trochę złości. Wiem że było bardzo ciężko, mam jednak wątpliwości, czy dałam z siebie naprawdę wszystko. Czy faktycznie nie było już sił na te ostatnie 200m?!

Radość i złość

Analizuję. Trochę się usprawiedliwiam, bo wiem jak się czułam na ostatnich kilometrach. Wiem, że 28km to dla mnie dużo. Wiem, że wypadek Piotrka nie był bez znaczenia i miał wpływ na moją motywację. Wiem, że czas jest spełnieniem założeń – złamałam 3 godziny, poprawiłam się o niemal 12 minut i to na wydłużonej trasie.  To jest powód do zadowolenia. Nie odpuściłam, kiedy rywalka mnie „złapała”. Prowadziłam ją na swoich plecach na najtrudniejszym technicznie odcinku trasy. Wyprzedziła mnie, ale nie dlatego że się poddałam. Z drugiej strony, nie padłam na mecie, więc może jednak mogłam wykrzesać z siebie odrobinę więcej i przywieźć z Bieszczad pamiątkowe trofeum?

To był ważny start. Ważny dla mojej głowy. Nie chcę już nigdy znaleźć się w takiej sytuacji. Ale przede wszystkim nie chcę więcej przegrać w takiej walce. Czy wrócę na Rzeźniczka – za rok raczej nie, bo jest mnóstwo innych imprez, w których chciałabym wystartować, ale być może kiedyś jeszcze raz zmierzę się z tą trasą. Przekonałam się też, że starty na dystansach dłuższych niż 25km są jeszcze nie dla mnie i definitywnie rezygnuję w tym roku z debiutu na dystansie powyżej maratonu.

W zawodach najlepszą była Ewa Majer – z czasem 2:47:30. Drugie miejsce zajęła Katarzyna Winiarska – 2:54:02. A trzecia była Monika Mosiołek – 2:55:45. Mój wynik to 2:56:07. Dystans, jaki pokazał zegarek – 28km. Średnie tempo – 6:16. Wśród mężczyzn zwyciężył Bartek Gorczyca – 2:13:19. 

fot. James Kamiński