Chyża Durbaszka, czyli jak wystartować w zawodach górskich bez biegania w górach i stanąć na podium

Chyża Durbaszka, czyli jak wystartować w zawodach górskich bez biegania w górach i stanąć na podium

Zawody

Justyna Grzywaczewska

Chyża Durbaszka to bieg na 20km odbywający się w ramach Biegów w Szczawnicy. Na imprezę składają się: Hardy Rolling (6km), Wielka Prehyba (maraton w randze Mistrzostw Polski w Biegu Długodystansowym), Niepokorny Mnich (96km) oraz wspomniana Chyża Durbaszka. Zawody organizują nasi znajomi – Eliza i Kuba, którzy jeszcze w grudniu namówili nas do startu w tym roku. 

Mimo, że start w tych zawodach zaplanowaliśmy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, ani ja, ani Piotrek nie mieliśmy w planie specjalnych przygotowań. Oboje zdecydowaliśmy się, że schemat naszych treningów i startów będzie następujący:

  • Zimowe miesiące to przygotowania do startów "na ulicy"
  • Marzec-kwiecień to czas na poprawianie życiówek "na ulicy",
  • Pozostała część sezonu to przynajmniej kilka wyjazdów w góry i głównie starty w terenie.

Od początku naszych przygotowań do sezonu 2016 spędziliśmy w górach 9 dni, w tym "zaliczyliśmy"jeden start – w Zimowym Półmaratonie Gór Stołowych. I to właśnie 31 stycznia byliśmy ostatni raz w górach. Moje przygotowania skupiały się na pracy nad utrzymaniem tempa poniżej 4:00/km na dłuższych odcinkach, tak by w marcu "złamać" 40 minut na 10km. Drugim celem był debiut w półmaratonie i wynik poniżej 1:30. W okresie grudzień-styczeń zrobiłam 1163 kilometry, a więc ok. 290 miesięcznie. W tygodniu wychodziło średnio ok. 65-70km. Większość treningów wykonywałam w Warszawie, w weekendy zazwyczaj gdzieś w Polsce – w zależności od miasta, w którym organizowaliśmy CITY TRAIL. Regularnie biegałam podbiegi i muszę przyznać, że były to najcięższe ze wszystkim moich treningów tej zimy. Powód? Starałam się je biegać mocno – 200-metrowe odcinki na kultowej Agrykoli pokonywałam w okolicy 45 sekund. I na tym kończą się moje "przygotowania" do biegów górskich.

Biorąc pod uwagę powyższe, nie wiedziałam na co mogę liczyć w Szczawnicy. Czułam się dobrze, wiedziałam że solidnie przepracowałam zimę. Mam zapas szybkości i niezłą wytrzymałość (to wniosek z debiutu w półmaratonie z wynikiem 1:28:55). "Ale czy to wystarczy na dobre miejsce w górach" – zastanawiałam się na kilka dni przed startem. Na pewno chciałam to sprawdzić.

Będę walczyć o zwycięstwo?

Korzystając z gościnności Elizy Kuby Wolskiego przyjechaliśmy do Szczawnicy w czwartek. Piotrek, który po udanych startach "na ulicy" (poprawił życiówki na 10km – 32:58 oraz w maratonie – 2:36:06) przygotowuje się do Biegu Rzeźnika (w parze ze wspomnianym Kubą) zadeklarował chęć pomocy w oznaczaniu trasy. Raz, że to cenne doświadczenie organizacyjne, a dwa – dobry trening. I tak w piątek od rana Piotrek biegał po trasie Wielkiej Prehyby (czyli maratonu). Oznaczył łącznie 19km i nacieszył oczy pięknymi widokami. Ja przez kilka godzin pomagałam w wydawaniu pakietów startowych.

W zasadzie do ostatniej chwili Piotrek nie mógł się zdecydować, czy pobiec w zawodach mocno, czy ze mną. Dopiero w piątek wieczorem – na 12 godzin przed startem stwierdził, że nadal czuje w mięśniach maraton i woli nie ryzykować, że złapie jakąś bezsensowną kontuzję. Decyzja zapadła – będzie mi towarzyszył. Dzień przed startem okazało się także, że w Chyżej Durbaszce nie pobiegnie Natalia Tomasiak – jedna z czołowych zawodniczek w Polsce. Natalia przepisała się na maraton. W tej chwili po głowie zaczęła mi chodzić myśl, by powalczyć o zwycięstwo.

Mimo, że jechałam na start z nastawieniem, że mam szanse wygrać, nie czułam stresu. Udane starty "na ulicy" sprawiły, że zaczęłam poważnie zastanawiać się nad miksowaniem biegania po asfalcie i w górach. Zwątpiłam, czy już teraz, kiedy nie mam jeszcze 28 lat warto zrezygnować z osiągnięcia swojego maksimum na ulicy, na rzecz pięknych widoków i frajdy z biegania po mniejszych i większych pagórkach. Stąd przed startem do Szczawnicy byłam bardzo rozdarta i nie do końca skupiona na rywalizacji.

Jest ryzyko, jest zabawa

Start biegu był zlokalizowany w Jaworkach. Pogoda sprzyjała – było dość ciepło, ale nie za ciepło, bez deszczu i wiatru. Słowem – wymarzone warunki do biegania. Pierwsze kilometry prowadziły drogą asfaltową. Jak to zwykle bywa część biegaczy ruszyła bardzo mocno, żeby nie powiedzieć – za mocno jak na swoje możliwości. Po kilkuset metrach minęła mnie dziewczyna wyglądająca na bardzo silną i szybką. Trochę mnie zaskoczyła, ale postanowiłam, że nie będę jej gonić, bo przed nami jeszcze kilkanaście kilometrów, podejść i podbiegów. Na czwartym kilometrze wbiegliśmy na łąkę i zaczęło się pierwsze podejście. Miało około 1km i to właśnie na tym odcinku wyprzedziłam moją rywalkę. Było podejście – musi być zbieg. Jak się okazało to właśnie zbiegi były najmocniejszą stroną mojej przeciwniczki. Kiedy tylko zaczęłam zbiegać, dziewczyna wybiegła zza moich pleców, wyprzedzając mnie. Miałam obok siebie mojego trenera – Piotrka, więc zapytałam czy mam się ścigać, czy robić swoje (tempo na tym zbiegu wyniosło ok. 3:20/km), ale… nie zaczekałam na odpowiedź. Szybko przeanalizowałam sytuację i postanowiłam pokazać tej nieznajomej zawodniczce, że na zbiegach też nie boję się puścić nóg. Nie do końca rozumiem swoje zachowanie, ale poczułam, że jeśli właśnie w tej chwili nie wyprzedzę mojej rywalki, to może oznaczać, że ona złapie wiatr w żagle i pomyśli, że odpuszczam. To była dobra decyzja. Co prawda obawiałam się, że za ten mocny zbieg zapłacę w dalszej części trasy, ale na szczęście okazało się, że nic takiego nie miało miejsca. Przez cały dystans czułam moc w nogach.

Wygrana nie dla mnie. Tym razem ;)

Kolejne kilometry to ciągła analiza, jak wygląda moja przewaga. Nawet na chwilę nie odpuszczałam, szłam tylko na stromych podejściach, na płaskich odcinkach biegłam mocno, bez asekuracji. Na jednym z technicznych zbiegów minął nas Marcin Świerc, który wygrał maraton (maratończycy startowali półtorej godziny przed nami i część ich trasy pokrywała się z naszą). Mniej więcej w połowie trasy, na kolejnym podejściu Piotrek zauważył kobiecą sylwetkę i nie była to wcześniejsza rywalka. Tuż przed punktem odżywczym straciłam prowadzenie na rzecz tej właśnie biegaczki. Jeśli chcielibyście wiedzieć, jak wyglądał bufet, co nam zaserwowali organizatorzy – niestety ode mnie się nie dowiecie. Nawet nie spojrzałam w jego kierunku. Miałam ze sobą 250 ml wody i żelki (nie żele) Etixx-a (zjadłam dwa) i to musiało wystarczyć.

Natępny fragment to niezbyt mocny podbieg (Piotrek stanowczo zaznaczył, że muszę go w całości podbiec) i trochę wypłaszczenia. Te płaskie odcinki są w górach moją mocną stroną, strata była niewielka, więc cały czas miałam jeszcze nadzieję na walkę o wygraną. Na tym płaskim odcinku minął nas Bartek Gorczyca, który zajął drugie miejsce w maratonie. Mimo, że biegliśmy szybko - średnie tempo pięciu kilometrów od punktu odżywczego do kolejnego sytego podejścia to 4:40/km (uwzględniając jedno krótsze podejście, na którym tempo zdecydowanie spadło), to jednak nie wystarczyło, by dogonić moją rywalkę. Nie sprzyjały mi też kolejne techniczne zbiegi, na których trochę zablokował mnie inny zawodnik, z wyraźnie niewielkim doświadczeniem w górach.

Na 3 kilometry przed metą zerknęłam na zegarek – miałam trochę ponad 20 minut na pokonanie finiszowych kilometrów, by spełnić jeden z celów – "złamanie" 2 godzin. Myśląc, że będzie już tylko z górki, pomyślałam, że to "bułka z masłem". I w tej chwili przed nami wyrosło kolejne, strome podejście! Zmęczenie dawało się już we znaki. W głowie kłębiły się różne myśli związane z samopoczuciem – od kilku kilometrów czułam duży dyskomfort gdzieś w okolicy prawej łopatki, takie dziwne ukłucia przybierające na sile na zbiegach, miałam bardzo spiętą prawą łydkę. Pobolewał mnie też brzuch, ale z tym już nauczyłam się biegać – w zasadzie każdy bieg górski oznacza dla mnie ból brzucha – czasami mniejszy, czasami bardziej dokuczliwy, do dziś nie znam przyczyny. W międzyczasie zaczęli nas mijać zawodnicy startujący na najkrótszym dystansie – Hardy Rolling – 6km. Oni nie zbiegali. Oni spadali!

"Jesteś jeszcze młoda, będziesz wygrywać"

Pod nogami pojawiło się błoto i śliskie kamienie. Do mety było już bardzo blisko, słyszałam spikera witającego kolejnych biegaczy kończących zawody. Wybiegliśmy na ścieżkę rowerową. Byli kibice, brawa i radosne okrzyki. Ostatni kilometr pokonałam w 4 minuty 30 sekund. Nie mogę powiedzieć, że było to łatwe. Mocno dawały się we znaki te dziwne bóle na plecach, utrudniały nawet oddychanie. Wpadłam na metę na tyle zmęczona, że nawet się nie ucieszyłam z drugiego miejsca. Pierwszą osobą, jaką spotkałam była Eliza. Przytuliła mnie i pogratulowała serdecznie. Przeszliśmy kilka kroków dalej, zdążyłam złapać oddech i na metę wbiegła trzecia dziewczyna – Emilia Romanowicz. Jej strata wyniosła 1 minutę i 14 sekund. Za chwilę podeszła do mnie zwyciężczyni – Iwona Flaga. Z uśmiechem pogratulowała i dodała bardzo miłe zdanie, coś w stylu: "Bardzo ładnie biegasz, jesteś jeszcze młoda, będziesz wygrywać". Iwona "włożyła" mi 2 minuty i 12 sekund.

Wygrał Kacper Piech (1:31:29), drugi był Piotr Hercog (1:33:19), a trzeci Piotrek Bętkowski z naszego citytrailowego teamu, z czasem 1:35:17.

Mój czas oznacza, że średnie tempo na kilometr wyniosło 5:49, co przy przewyższeniach +820/-970 jest całkiem niezłym wynikiem. Przed przyjazdem do Szczawnicy mówiłam, że jadę poukładać sobie w głowie (w kontekście moich rozterek ulica vs. góry). Niestety po biegu rozłożyła mnie choroba i mimo, że zostaliśmy w Szczawnicy do środy, nie mogłam skorzystać z pięknych okoliczności i pobiegać "na luzie", bez ściągania, by poczuć frajdę z tego rodzaju wysiłku. Wracamy do domu i nadal nie wiem, na czym skupić się w dalszej części sezonu. Nadal nie wiem, czy muszę wybierać. Może jednak uda się pogodzić te dwa światy?

fot. Karolina Krawczyk