Zimowy Półmaraton Gór Stołowych po raz drugi
Zawody
Start w drugiej edycji ZPGS był dla mnie czymś tak naturalnym, jak to że codziennie zaczynam dzień od śniadania. Chyba coś w tym jest, że człowiek darzy sentymentem imprezę, w której debiutował, a tak było w moim przypadku – Zimowy Półmaraton Gór Stołowych 2015 był pierwszym biegiem górskim, w którym brałam udział. Wyjazd do Pasterki w tym roku był zatem jednym z pierwszych celów na sezon. Tylko tym razem apetyt nieco urósł…
Zacznijmy od krótkiego przypomnienia poprzedniej edycji. 31 stycznia 2015 warunki na trasie były prawdziwie zimowe. Śnieg sięgał w pewnych fragmentach trasy nawet do pasa, Góry Stołowe schowane były pod białą pierzyną, mróz też dawał o sobie znać. Jak już wspomniałam, był to mój pierwszy start w górach, więc nie miałam pojęcia, jak mogę wypaść na tle innych zawodniczek. Plusem była znajomość trasy i myślę, że w dużej mierze dzięki temu udało mi się wtedy zająć czwarte miejsce (z czasem 2:48:35). Wygrała Magda Łączak (2:34:28), druga była Agnieszka Łęcka (2:40:58), a trzecia – Malwina Jachowicz (2:42:27).
Widząc na liście startowej tegorocznej edycji całe podium z poprzedniego roku, wiedziałam że znalezienie się w pierwszej trójce nie przyjdzie łatwo. Ale tak – liczyłam na walkę o „pudło”. Dlatego też przyjechaliśmy w Góry Stołowe kilka dni przed biegiem, by w środę i czwartek przebiec całą trasę, oswoić ze zbiegami i podejściami, bo w ostatnich miesiącach treningów w górach było niewiele.
Rekonesans
Okazało się, że zima, która jeszcze w weekend nam towarzyszyła, do środy niemal zupełnie zniknęła. W Górach Stołowych pozostawiła po sobie niewielkie fragmenty śniegu i lodu na kamieniach. W środę, kiedy sprawdzaliśmy trasę zawodów od 7 km do mety, na odcinku od Błędnych Skał do Karłowa płynął strumień. Dosłownie! Ścieżka, którą prowadzi trasa ZPGS zamieniła się w strumień wody. Podczas tych kilku kilometrów biegu zamarzły nam stopy! Czegoś takiego jeszcze nigdy nie miałam okazji doświadczyć. Całe szczęście nie było konsekwencji tego przemoczenia i wyziębienia nóg. W czwartek – na dwa dni przed biegiem – zgodnie z planem sprawdziliśmy pierwszy fragment trasy – 7 km - od Schroniska Pasterka do parkingu pod Szczelińcem, na którym zawsze jest organizowany pierwszy punkt odżywczy. Wiedzieliśmy dokładnie czego się spodziewać – śniegu jest niewiele, ale po pierwsze – są fragmenty pokryte lodem, co głównie na zbiegach może być niebezpieczne, a poza tym niewiadomą był wspomniany „strumień”. Zapowiadało się bowiem, że jeszcze przed zawodami złapie mróz. Ogólnie trasa była jednak bardzo szybka w porównaniu z ubiegłoroczną i obstawiliśmy, że zwycięzca bez większych problemów pobiegnie poniżej 1:50.
Start!
Jeśli myślicie, że jadąc na którąś z imprez organizowanych przez Piotrka Hercoga i Maćka Sokołowskiego uda Wam się zarezerwować nocleg w pobliżu startu na dwa miesiące przed – zapomnijcie o tym. W pierwszej połowie listopada nie było już szans na znalezienie wolnego łóżka, dlatego musieliśmy wynająć pokój w Kudowie. Oznaczało to trochę straty czasu na dojazdy i dlatego też w sobotę – w dniu biegu musieliśmy wyjechać ponad godzinę przed startem, żeby zdążyć się choć trochę rozgrzać.
Auto zaparkowaliśmy w Karłowie – w miejscu niemal idealnym z naszej perspektywy – oddalonym o 3 km od startu – w sam raz na rozgrzewkę i bardzo blisko Szczelińca, gdzie była meta. Bez opóźnienia dotarliśmy na parking i ruszyliśmy w stronę Pasterki. Na miejsce dotarliśmy 20 minut przed wystrzałem startera, więc był czas, żeby chwilę porozmawiać ze znajomymi i załatwić wszystkie niezbędne przed startem czynności ;)
Wiał dość silny wiatr, ale nie padał deszcz, temperatura też całkiem w porządku – chyba lekko powyżej zera. Zostało dosłownie kilkadziesiąt sekund do startu, a ja nie widzę Magdy Łączak. „Jeśli nie ma Magdy to na trasie może zdarzyć się wszystko” – pomyślałam i… ruszyliśmy! Pierwszy kilometr prowadzi łąką, jest lekko pod górę. Potem wbiega się w las i pojawia się pierwszy kamienisty zbieg. Robi się ciasno, muszę wyprzedzać biegnąc poza szlakiem, ale też nie przesadzam z prędkością – w końcu to początek biegu. Cały czas bardzo blisko przede mną biegnie Agnieszka Łęcka. Poza tym nie widzę żadnej innej dziewczyny. Nagle na trudniejszym fragmencie zbiegu mija mnie jakaś nieznajoma kobieta, doganiamy Agnieszkę, w takiej kolejności biegniemy przez chwilę, jednak za moment wyprzedzam „nieznajomą”, a chwilę później, Aga wyprzedza mnie.
Wyimaginowana rywalka
Pierwsze 7 km to najbardziej techniczny odcinek trasy. Na tym dystansie robimy blisko połowę przewyższeń całego biegu, a więc ok. 500m w górę i 400 w dół. Na ostatnim zbiegu przed punktem odżywczym po raz drugi wyprzedza mnie nieznajoma zawodniczka. Agnieszki już nie widzę, ale też przyznam, że się nie rozglądam za bardzo, bo kamienie są dość śliskie, gdzieniegdzie pokryte lodem. Jestem na dole. Punkt odżywczy, trochę kibiców, bardzo mocno zaangażowanych w dodawanie nam sił. Zerknęłam w kierunku namiotu, ale nie korzystam z serwowanych przysmaków, bo bardzo blisko przed sobą widzę wspomnianą już zawodniczkę. Jest płasko, tutaj mogę rozwinąć skrzydła (w końcu na razie moje główne cele to nadal biegi uliczne i do nich trenuję). Szybko doganiam rywalkę i powoli się oddalam.
To był ostatni moment, kiedy widziałam na trasie dziewczynę. Niemal 14 km biegnę sama, albo w towarzystwie mężczyzn. Co ciekawe, cały czas mam wrażenie że jest przede mną nie tylko Agnieszka Łęcka, ale jeszcze jedna zawodniczka – ubrana na czarno, więc niezbyt charakterystycznie, przez co nie jest łatwo wypatrzyć ją wśród biegaczy.
Półmaraton "na jednym żelku"
Kilometry mijają bardzo szybko, nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Nie mam kryzysów, myśli o złym samopoczuciu, tylko cały czas jest ta świadomość, że biegaczka, która już dwa razy mnie mijała, jest bardzo mocna na zbiegach, a więc na łatwych i biegowych odcinkach muszę biec szybko, by wypracować sobie jak największą przewagę. Na podejściu pod Błędne Skały odwracam się, by skontrolować, czy nie ma za mną żadnej zawodniczki. Nie widzę kobiecej sylwetki. Wyprzedza mnie kilku mężczyzn, których mijałam na biegowym odcinku. Nagle się poślizgnęłam, w dość niebezpiecznym miejscu, bo przy skarpie, ale chłopak idący za mną był czujny i złapał mnie za rękę. Idę dalej. Biegnę, gdzie się da. Jest drugi punkt odżywczy – trzeba do niego odbić nieco w prawo, a trasa prowadzi w lewo. Chce mi się pić i już robię krok w stronę izotonika, ale przypominam sobie, że nawet minuta na punkcie może kosztować mnie miejsce na podium (biegnę cały czas myśląc, że jestem trzecia). Skręcam w lewo. Upewniam się, że punkt pomiaru czasu jest na trasie, a nie przy punkcie odżywczym (to byłaby heca, gdyby się okazało, że chcąc zaoszczędzić cenne sekundy i rezygnując z łyka wody, nie zostanę sklasyfikowana, bo nie będę na odczycie z punktu kontrolnego!) i biegnę dalej. Mam ze sobą żel Etixx-a i żelki energetyczne. Nie czuję głodu, ale profilaktycznie wyjmuję jednego żelka z kieszeni. Jest trochę zmarznięty, więc pogryzienie go trwa wyjątkowo długo.
Nie ma strumienia!
Cały czas biegnę. Jest miejsce, gdzie miał być strumień. Zamarznięte! Nie będzie brodzenia w wodzie i przemoczonych stóp. Cieszę się jak dziecko! Oczywiście nie jest też idealnie, bo „strumień” zamarzł w nieregularne kształty, a poza tym lód jest dość cienki i łatwo wpaść w wodę. Trzeba zwyczajnie obserwować podłoże i ciągle przeskakiwać – raz na jedną, raz na drugą stronę ścieżki. W międzyczasie wyszło słońce, jest naprawdę przyjemnie (od 10 km biegnę bez rękawiczek i choć tutaj jest mi trochę chłodno, nie myślę nawet o tym, by szukać w kieszeni plecaka rękawiczek). Mam już trochę dosyć tej nierównej nawierzchni. Dobiega do mnie jakiś chłopak, zamieniamy kilka słów. To bardzo przyjemne uczucie biegać w kobiecej czołówce - mężczyźni są wtedy nadzwyczaj sympatyczni ;) Jakby trochę zaskoczeni, że widzą dziewczynę, ale też pełni podziwu. I nierzadko go okazują :) Zaraz będzie zbieg do Karłowa, ale najpierw – wywrotka ;) Wspomniany biegacz podaje mi rękę, szybko się podnoszę i biegniemy dalej. Już bardzo blisko mety, ale jest ślisko i trzeba biec nieco asekuracyjnie. W końcu zbiegamy na asfalt, mamy 1,5km dobiegu do Szczelińca - lekko pod górkę. Rozmawiamy, nie patrzę na zegarek, ale wiem że biegniemy całkiem żwawo, nawet wyprzedzamy. Pojawia się Piotrek Dymus, strzela kilka fot i krzyczy: „Jest bardzo blisko, jakąś minutę przed tobą!”. Przez chwilę nawet pomyślałam, że może faktycznie mam szanse ją jeszcze dogonić (choć nie do końca wiedziałam, czy chodzi o Agę Łęcką, czy tą drugą zawodniczkę, którą sobie ubzdurałam). Ale kiedy biegłam tak żwawo i na horyzoncie nie widziałam żadnej kobiecej sylwetki, wiedziałam że kolejność na podium już raczej się nie zmieni.
Jeszcze tylko 665 schodów
Kończy się asfalt, przed nami krótki, ale dość stromy podbieg pod schody na Szczeliniec. Towarzyszący mi na ostatnich kilometrach biegacz mówi: „Świetnie, leć dalej sama, ja już nie dam rady” i przechodzi do marszu. Dziękuję cały czas biegnąc. Zatrzymuję się już na schodach i zaczynam wchodzić. Nie liczę stopni, ale patrzę na wysokość, którą pokazuje zegarek, więc mniej więcej wiem, jak daleko jeszcze do mety. Zresztą znam ten odcinek bardzo dobrze. Każdy krok już boli, ale jestem tak blisko! Czuję, że już nic złego nie może się zdarzyć. Są kibice, krzyczą, biją brawo! Ostatnie 200m, już jest płasko, można podbiec, na zakręcie jeszcze wpadam w poślizg i zatrzymuję się opierając o turystkę z wielkim plecakiem, która postanowiła przystanąć i kibicować (tak mi się przynajmniej wydawało). Jest, jest! Schronisko na Szczelińcu i meta! Jest i Piotrek! Uśmiecha się, przytula i prowadzi do środka, bo strasznie wieje, a On czeka już dobrych kilkanaście minut. „Jesteś druga” – mówi. „Jak to druga?! Byłam przekonana, że trzecia” – odpowiadam. Taka miła niespodzianka!
Mój czas 2:23:17. Wygrała Agnieszka Łęcka - na metę dotarła w czasie 2:20:45. Trzecia była Paulina Szelerewicz-Gładysz – zawodniczka, która mijała mnie na trasie dwa razy i która była dla mnie motywacją, by nawet na chwilę nie odpuszczać. Jej czas to 2:24:50.
Po kilku minutach spędzonych w schronisku i kilku łykach herbaty, schodzimy na dół. Ochrypniętymi głosami kibicujemy innym zawodnikom. Mijamy kilku znajomych. Czuję się nadzwyczaj dobrze. W zasadzie jak po mocniejszym treningu w górach... "Czy aby na pewno dałam z siebie wszystko" - myślę?
Oczywiście mam świadomość, że nieobecność Magdy Łączak miała tutaj kolosalne znaczenie. Podobnie, jak fakt, że trzecia zawodniczka poprzedniej edycji - Malwina Jachowicz dopiero wraca do treningów po przerwie spowodowanej kontuzją. Ale cieszę się z tego, co osiągnęłam. Zajęłam miejsce na podium i to wyższe niż myślałam, że jest w moim zasięgu. Poprawiłam wynik z poprzedniej edycji o 25 minut (wiem, że warunki były zupełnie inne, ale jednak czas jest dużo lepszy). Poza tym przekonałam się, jak wiele jeszcze pracy przede mną jeśli na poważnie chcę myśleć o startach w górach. Teraz czas na mocne bieganie „na ulicy” – najpierw „Maniacka Dziesiątka”, potem półmaraton w Pradze. W kwietniu planuję wystartować w Szczawnicy, na dystansie 20km, a pod koniec maja po raz kolejny w Rzeźniczku. Zastanawiam się jeszcze nad debiutem w zawodach na dystansie ponadmaratońskim – biorę pod uwagę dwie imprezy – Supermaraton Gór Stołowych (50km) i krótką trasę Chudego Wawrzyńca (50km+). Czas pokaże, czy jestem już gotowa :)
Na koniec dziękuję organizatorom za świetną imprezę, niepowtarzalną atmosferę i cudowną Załogę Górską! :) Dziękuję biegaczom, którzy towarzyszyli mi na trasie, a których nazwisk niestety nie znam. Dziękuję Piotrkowi za plany treningowe.
Piotrek zajął szóste miejsce z czasem 2:01:37. Wygrał Wojtek Kowalski – 1:43:09. Drugie miejsce zajął Piotr Holly – 1:53:50, a trzecie miejsce wywalczyłJan Wąsowicz – 1:54:19. Pełne wyniki znajdziecie tutaj.